Wigilia warsztatowa

Dzisiejsze zbieranie załogi zakładu trwało wyjątkowo mozolnie. W końcu trafiliśmy niemalże do bajki. Była już około 11 gdy weszliśmy w warsztatowe mury. Tym razem tak dziwnie dla mnie, bo bez plecaka, zeszytu na notatki i najważniejszych rzeczy jak dla mnie, czyli kanapek... Od razu po przekroczeniu progu zaproszeni zostaliśmy do góry, gdzie rozstawione krzesła czekały na widownię. Zajęliśmy ponad połowę miejsc. W pierwszej chwili usiedliśmy w pierwszej ławce, tzn rzędzie, gdzie właśnie były dwa krzesła wolne, jakby przeznaczone dla nas. Po chwili przenieśliśmy się jednak na tyły, bo przecież to miał być występ wokalny, a nie rewia mody, więc słychać wszędzie tak samo.

Tym razem występ bynajmniej mnie nie zachwycił. Jak na moje wyczulone ucho wychwyciłem niepotrzebną zmianę tonacji i brak dobrego głównego głosu, który narzucałby rytm. Niemniej jednak i tak każdy występ nagradzany był brawami.

Jeszcze na górze, reżyserka dnia, czyli Kasia, przed samym zejściem na dół, dała mi do przeczytania fragment Ewangelii św Łukasza, który miałem sobie natychmiastowo przyswoić i gdy wszyscy zeszli na poczęstunek, przeczytałem głośno i wyraźnie.

Po uczcie dla ucha nadszedł czas uczty dla żołądka, która okazała  się wielka.

Stoły zastawione solidnie uginały się pod smakołykami. Na pierwszy jednak ogień przyszedł, albo raczej przypłynął barszcz czerwony z uszkami. I nawet dobrze, że małe porcje, bo były jeszcze inne rzeczy do spróbowania. Była sałatka warzywno-majonezowa, pierogi z kapustą i pieczarkami oraz mnóstwo placków, pierników i ciasteczek. Piotrek przechadzał się wzdłuż stołów, dopytywał, czy komuś czegoś brakuje i kelnerował. Na stołach piramidy mandarynek przyciągały ręce do obierania. Siedliśmy Trójcą Starych Znajomych, czyli Marzenka, ja i Gabryś. W sumie każdy mógł sobie obrać mandarynkę. Ale podarowana smakuje lepiej. I obieraliśmy sobie nawzajem.

Na stołach, oprócz świec migoczących delikatnym płomieniem, co rusz stały ozdoby z papieru zrobione przez Gabrysia. Ten jednoosobowy zakład pracy miał dużo zajęcia, by przyozdobić stoły choinkami różnego upierzenia. Gdzieniegdzie zaparkowany rowerek trójkołowy z koszykiem, w którym był bukiecik kwiatków, stanowił ciekawy element wystroju.

Z tej plackowej góry uśmiechały się do biesiadników bardzo ciekawe babeczki. Nie to, żeby dziewczyny wchodziły na stoły. Babeczki-ciastka, delikatnie oblane zielonym lukrem i przyklejonymi gwiazdkami stanowiły niezłą przynętę dla łasuchów. Dziś jednak, pilnowany nie konkretnie przez osobę, a bardziej przez sumienie, biłem się po łapach, gdy te chciały sięgać powyżej limitu ustalonego dla siebie.

Na koniec dnia, gdy został trzeci kurs w oczekiwaniu na odwóz, ile mogliśmy, poznosiliśmy do kuchni, pozamiatali, ustawili z powrotem stoły na swoje miejsca, a stoły z holu u góry powędrowały schodami pod gabinet kierowniczki.

W ostatniej chwili, gdy już prawie rozjechaliśmy się do domów, dotarła do nas z życzeniami Pani Prezes.

Nie przejedzone okazały się zasoby placków dzisiejszej wieczerzy, dlatego na pożegnanie każdy dostał węzełek słodkości.

Po powrocie do domu czuję się jakby powrócił z nie wie jakich gości, z wyprawy w czasie. I najważniejsze - z uśmiechem na twarzy.

Dzisiejsze zbieranie załogi zakładu trwało wyjątkowo mozolnie. W końcu trafiliśmy niemalże do bajki. Była już około 11 gdy weszliśmy w warsztatowe mury. Tym razem tak dziwnie dla mnie, bo bez plecaka, zeszytu na notatki i najważniejszych rzeczy jak dla mnie, czyli kanapek... Od razu po przekroczeniu progu zaproszeni zostaliśmy do góry, gdzie rozstawione krzesła czekały na widownię. Zajęliśmy ponad połowę miejsc. W pierwszej chwili usiedliśmy w pierwszej ławce, tzn rzędzie, gdzie właśnie były dwa krzesła wolne, jakby przeznaczone dla nas. Po chwili przenieśliśmy się jednak na tyły, bo przecież to miał być występ wokalny, a nie rewia mody, więc słychać wszędzie tak samo.

Tym razem występ bynajmniej mnie nie zachwycił. Jak na moje wyczulone ucho wychwyciłem niepotrzebną zmianę tonacji i brak dobrego głównego głosu, który narzucałby rytm. Niemniej jednak i tak każdy występ nagradzany był brawami.

Jeszcze na górze, reżyserka dnia, czyli Kasia, przed samym zejściem na dół, dała mi do przeczytania fragment Ewangelii św Łukasza, który miałem sobie natychmiastowo przyswoić i gdy wszyscy zeszli na poczęstunek, przeczytałem głośno i wyraźnie.

Po uczcie dla ucha nadszedł czas uczty dla żołądka, która okazała  się wielka.

Stoły zastawione solidnie uginały się pod smakołykami. Na pierwszy jednak ogień przyszedł, albo raczej przypłynął barszcz czerwony z uszkami. I nawet dobrze, że małe porcje, bo były jeszcze inne rzeczy do spróbowania. Była sałatka warzywno-majonezowa, pierogi z kapustą i pieczarkami oraz mnóstwo placków, pierników i ciasteczek. Piotrek przechadzał się wzdłuż stołów, dopytywał, czy komuś czegoś brakuje i kelnerował. Na stołach piramidy mandarynek przyciągały ręce do obierania. Siedliśmy Trójcą Starych Znajomych, czyli Marzenka, ja i Gabryś. W sumie każdy mógł sobie obrać mandarynkę. Ale podarowana smakuje lepiej. I obieraliśmy sobie nawzajem.

Na stołach, oprócz świec migoczących delikatnym płomieniem, co rusz stały ozdoby z papieru zrobione przez Gabrysia. Ten jednoosobowy zakład pracy miał dużo zajęcia, by przyozdobić stoły choinkami różnego upierzenia. Gdzieniegdzie zaparkowany rowerek trójkołowy z koszykiem, w którym był bukiecik kwiatków, stanowił ciekawy element wystroju.

Z tej plackowej góry uśmiechały się do biesiadników bardzo ciekawe babeczki. Nie to, żeby dziewczyny wchodziły na stoły. Babeczki-ciastka, delikatnie oblane zielonym lukrem i przyklejonymi gwiazdkami stanowiły niezłą przynętę dla łasuchów. Dziś jednak, pilnowany nie konkretnie przez osobę, a bardziej przez sumienie, biłem się po łapach, gdy te chciały sięgać powyżej limitu ustalonego dla siebie.

Na koniec dnia, gdy został trzeci kurs w oczekiwaniu na odwóz, ile mogliśmy, poznosiliśmy do kuchni, pozamiatali, ustawili z powrotem stoły na swoje miejsca, a stoły z holu u góry powędrowały schodami pod gabinet kierowniczki.

W ostatniej chwili, gdy już prawie rozjechaliśmy się do domów, dotarła do nas z życzeniami Pani Prezes.

Nie przejedzone okazały się zasoby placków dzisiejszej wieczerzy, dlatego na pożegnanie każdy dostał węzełek słodkości.

Po powrocie do domu czuję się jakby powrócił z nie wie jakich gości, z wyprawy w czasie. I najważniejsze - z uśmiechem na twarzy.

Write a comment

Comments: 0