Skrócony przemarsz

Poranek zacząłem po staremu, czyli atakiem na siłownię, gdzie w miarę stonowanymi ćwiczeniami wypełniłem prawie godzinę. W międzyczasie Paulina podwiesiła mnie na sznurkach i ćwiczyłem nogi z odciążeniem. Dziś w troszkę innym układzie niż wczoraj, jednak chyba tak samo skutecznym, bo czułem pracę nóg w odpowiednich miejscach.

Z sali gimnastycznej trafiłem pod kolejny parasol, do pani psycholog, na którą czyhałem od rana. Zajęta grupą, nie mogła tak od razu zająć się mną... Poratowany myślą i mową, skierowałem kroki za uczynkiem, czyli do pracowni plastycznej. Po drodze otwarte drzwi do pani kierownik zapraszały,by osobiście przywitać się. Oczywiście nie przegapiłem tej okazji... Ale zarazem nie dotarłem do sali plastycznej przed przerwą obiadową. Gdy już miałem wychodzić omal nie spowodowałem kolizji z kawalkadą osób pędzących na posiłek. Wróciłem i ja. A na dole uczta niemal niedzielna, w każdym bądź razie niecodzienna: "kotlety" z mortadeli, ziemniaki i nasza kapusta...Gdy poszedłem odnieść talerz w duszy żywiłem nadzieję, że jakiś dodatkowy kęsek został. Akurat trafiłem na "czyszczenie garnków" tzn wyjadanie do ostatka. Na moje szczęście dostałem omal pełnowymiarową porcję. I przynajmniej można było załadować garnki do zmywarki...

Po obiedzie udało nam się przeprowadzić próbę jasełkową, dziś wzbogaconą o śpiewanie kolęd. Chwilami śpiewy wychodziły nam jak wołanie z lochu, bo puste ściany odbijały echo. 

Znów na koniec przemarszu trafiłem do pracowni plastycznej, gdzie dalej "malowałem" cekinami układ słoneczny na bombce.I już niemal skończyłem, gdy podjechała kareta. By nie pogubić butów na schodach,spiesząc się, zostawiłem zadanie do jutra.

Pomimo braku możliwości rzeźbienia i tak swój dzień wypełniłem do granic.

Write a comment

Comments: 0